niedziela, 28 lipca 2013

„Dla nas ten klub, jest niczym Bóg”* - „W cieniu Śląska” Michał Wyrwa

Mój osobisty stosunek do polskiej piłki nożnej jest mocno schizofreniczny. Potrafię świętować(niestety, nieliczne) sukcesy i mieć jej dosyć po(coraz częstszych) porażkach. Samo śledzenie Ekstraklasy jest dla mnie swoistym guilty pleasure. Śledzę ją samotnie, schowany przed oczami bliźnich, przeżywając sprzeczne uczucia. Z jednej strony odczuwam nienawiść do jej siermiężności i bardzo niskiego poziomu. Z drugiej kocham ją za to że jest. Ciężkie jest życie kibica.

Ten krótki wstęp dotyczący mojej filozofii był niezbędny. Czytanie na temat drużyny o przeciętnych osiągnięciach(zaledwie dwa mistrzostwa Polski!), która gra w słabej lidze wydawało mi się być szczytem masochizmu. Jednocześnie zżerał mnie wstyd. Bo jednym jest oglądanie ligowej kopaniny, a drugim - czytanie o niej. Teraz jesteście w stanie zrozumieć co przeżywałem. Jak straszliwe były to katusze, nieśmiało przerywane krótkimi, euforycznymi momentami. Te pierwsze były zdecydowanie dłuższe...

sobota, 27 lipca 2013

Piekło ekspalacza - „Hawany w Camelocie” William Styron

Życie byłego palacza jest ciężkie. Nie dość, że musi walczyć z pokusą „tylko ten jeden, ostatni” i kpiącymi spojrzeniami współuzależnionych znajomych to jeszcze nie może on odnaleźć ukojenia w rzeczy tak niewinnej i czystej jak literatura. Bo wyobraźcie sobie taką sytuacje – wracacie po całym dniu, przesiąknięci nikotynowymi wyziewami, które zafundowali Wam bliscy, a na koniec trafiacie na taki passus:  

„W sanatorium, jakim stało się nasze współczesne, wolne od dymu papierosów społeczeństwo, trudno sobie dziś wyobrazić, jak bardzo miejsce to było zadymione; dym miał sinoniebieską barwę i był tak gęsty, że odnosiło się wrażenie, iż jest on substancją na wpół zestaloną i że gdyby spróbować, można by palcem wyryć w nim swoje inicjały. Był to dym o ostrym i przenikliwym zapachu, będącym mieszaniną woni gauloise'ów i gitane'ów, lucky stricke'ów, a także słodko-gorzkiego aromatu marihuany.”

No i ręka sama zaczyna szukać odtrąconej przed dniami paczki papierosów....

piątek, 26 lipca 2013

czwartek, 25 lipca 2013

Pseudoreportaż - "World War Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników" Max Brooks


W życiu każdego mężczyzny czytelnika przychodzi taki moment, że należy przeczytać coś niezobowiązującego intelektualnie. Jest to kwestia higieny psychicznej – wszak od czasu do czasu należy oddać się czystej i nieskrępowanej żadnymi regułami rozrywce. Do czytania takich książek ciężko przyznać się przed sobą, nie mówiąc już o znajomych. Czasami jednak okazuję się, że pozycja zakupiona w celu „odmóżdżenia się” jest czymś więcej.

środa, 24 lipca 2013

Czytelniczy survival – o zaletach i wadach czołówki

Będąc dzieckiem marzyłem o tym, żeby w przyszłości zostać: górnikiem, chirurgiem, poszukiwaczem skarbów czy strażakiem. Co łączy tak odległe profesje? Otóż ich przedstawicielom zdarza się korzystać z tego cudu techniki jakim niewątpliwie jest latarka czołowa. W moich młodzieńczych marzeniach była ona nieodrodnym atrybutem męskości. Niestety, życie szybko je zweryfikowało. Aż do teraz.



niedziela, 21 lipca 2013

Kuracja na kolonializm? - "Monganga znaczy lekarz" Wiesław Nasiłowski[Zza żelaznej kurtyny]



Rok 1968 to data istotna w historii Polski i świata. Rozpoczynają się protesty marcowe, Układ Warszawski kończy praską wiosnę, trwa rewolucja seksualna, a w finale mistrzostw świata w piłce nożnej w Rzymie Włochy pokonują Jugosławię 2:0. W tym samym czasie premierę ma książka "Monganga znaczy lekarz" Wiesława Nasiłowskiego. No cóż, to ostatnie wydarzenie nie odbiło się echem w historii literatury. 


piątek, 19 lipca 2013

Wychowanie chłopców w PRL-u - "Książka dla chłopców" Andrzej Jaczewski i Jerzy Żmijewski[Zza żelaznej kurtyny]


Zanim przejdziemy do zapoznania się z treścią książki krótko ostrzegam. Jeżeli jesteście wrażliwi na:

"Do lekarzy zgłaszają się często młodzi mężczyźni pełni lęku o przyszłość, zakompleksieni, pełni poczucia mniejszej wartości. Gdzieś w łaźni czy na plaży zobaczył taki innych mężczyzn i doszedł do wniosku, że jego genitalia są tak małe, że nie będzie mógł w przyszłości spełniać funkcji płciowych"

Lub takie obrazki:


Nie czytajcie dalej. W dzisiejszym tekscie siłą rzeczy znajdują się odwołania do życia seksualnego.


"Książkę dla chłopców" autorstwa dr Andrzeja Jaczewskiego i dr Jerzego Żmijewskiego znalazłem przypadkiem, robiąc porządki w biblioteczce moich rodziców. Została ona wydana w roku 1975 przez Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich i była skierowana dla uczniów którzy rozpoczynali naukę w liceum(młodszym czytelnikom przypominam, że w związku z innym systemem szkolnictwa, był to odpowiednik dzisiejszej III klasy gimnazjum).

Po co ruszać blisko czterdziestoletnią książkę, która miała służyć wychowaniu seksualnemu? Otóż jest to bardzo ciekawy dokument świadczący o obyczajowości w epoce Gierka. Z perspektywy XXI wieku część przekazywanych informacji wydaję się być zabawna, nietypowa, ewentualnie bardzo dosadna.

Zacznijmy jednak od wisienki na torcie - ilustracji. Zostały one wykonane przez Bohdana Butenko. Czytelnicy wychowani na twórczości Niziurskiego, Bahdaja czy Brzechwy z pewnością pamiętają charakterystyczną kreskę rysownika. W tym przypadku żarty rysunkowe są świetne i wzbudzają nutkę tęsknoty za dzieciństwem. Na przykład:


Lub:


Pozycja stara się przekazać ogrom informacji, które powinien posiąść każdy dorastający mężczyzna. Począwszy od porad modowo-lajfstajlowych:

"Często przyczyną wzwodów bywa zbyt ciasne ubranie. Chłopcy z uporem godnym naprawdę lepszej sprawy zamiast bielizny noszą różnego rodzaju kąpielówki. (...) A może niejeden z was doszedł już wieku, w którym zacznie, jak dorośli, nosić normalną bieliznę. Kalesony warte są polecenia, bo są luźniejsze i nie uwierają, a poza tym są najczęściej białe i łatwo zauważyć moment kiedy trzeba je zmienić na czyste. Na granatowych czy czarnych spodenkach nie znać brudu nawet po dwu tygodniach"




Poprzez rozważania na temat narkomanii(proszę zwrócić uwagę na argumentację która mogła powstać tylko w bloku wschodnim!):

"W Polsce narkomania nie stała się wielkim problemem. Może niewielu jest tych, którzy mogliby za narkotyki płacić słone ceny i to w dewizach..."

A kończąc na lekomanii(o dziwo co raz mniej się o niej mówi, mimo że problem narasta:


Zwróćcie uwagę na opakowania leków - zwłaszcza na zastanawiającą w naszym klimacie chininę.

Oczywiście punkt główny programu stanowią zagadnienia dotyczące seksu.  Niektóre siermiężne i mocno przesiąknięte duchem socjalizmu jak:

"Czym się ta ciekawość wyraża? Na przykład podglądaniem dziewcząt w ustępach. Chłopcy niejednokrotnie robią nawet dziury w ścianach ustępów, by podglądać dziewczęta w czasie czynności tam odbywanych"

Czy(cóż za porównanie!):

"Onanizm jest zjawiskiem nieestetycznym, dzieciną formą zaspokajania swego popędu, może nawet nie bardzo kulturalną. Bo z tym zaspakajaniem popędu to trochę tak jak z jedzeniem. Gdy człowiek jest głodny, może kupić pół kilo kaszanki i chleb, do tego ogórek i zjeść z gazety. Ale można zamiast tego zjeść obiad smacznie przyrządzony i estetycznie podany. Z punktu widzenia biologii w jednym i drugim przypadku zaspokajamy instynkt głodu, ale jaka jest w tym różnica!!! Onanizm to też takie nieestetyczne zaspokajanie instynktu. Nie trzeba przyzwyczajać się do takiego sposobu załatwiania swoich spraw."

Autorzy podejmują też trudne tematy. Jednym z nich jest onanizm. Przedstawiają między innymi lekko obleśną genezę masturbacji u niektórych mężczyzn:

"Trzeba stwierdzić, że chłopcy rzadko dbają o czystość okolicy narządów płciowych. (...) Towarzyszą temu swędzenie i pieczenie skóry w okolicy narządów płciowych, co składnia do dotykania jej i może mieć wpływ na występowanie samogwałtu."

Przestrzegają przed praktykowaniem go w wieku dorosłym:

"Onanizm w okresie dojrzewania, ten umiarkowany, jest zjawiskiem naturalnym. Mija z osiągnięciem dojrzałości. A jeżeli nie minie, to staje się już odchyleniem od normy i znów wymaga porady lekarza"

Również powstrzymywanie się od seksu może być szkodliwe:

"W pewnych przypadkach abstynencja[seksualna - przypis własny] może prowadzić do zdziwaczenia, zmian charakterologicznych, wystąpienia cech usposobienia "starokawalerskich" czy "staropanieńskich"

Oraz mówią o zgubnym wpływie zbiorowego samogwałtu:

"A więc jeszcze jedno - onanizm zbiorowy. (...) Zdarza się to np. w internatach. Zazwyczaj jest tam jeden lub więcej prowodyrów. Jeśli nasz stosunek do onanizmu, że tak powiem indywidualnego, był taki trochę tolerancyjny - to takie praktyki bardzo usilnie wam odradzamy. Co prawda nie zawsze tak bywa, ale może to prowadzić do przykrych następstw w postaci odchyleń od stanu prawidłowego. Może zmienić ukierunkowanie popędu może stać się źródłem i przyczyną homoseksualizmu. Może przyjść taki moment, że to, co zaczęło się tak "dla draki" jako wybryk, stanie się nawykiem. Potem trzeba się leczyć."

Skoro mowa o brzydkim dotyku, należy też pochylić się nad problemem pornografii. Tutaj w formie lekko żartobliwej:



Nie zabrakło też wzmianki o homoseksualizmie. Oburzonych zapewniam jednak, że jak na lata '70 tekst ten jest mocno łagodny:

"A jak odnosić się do homoseksualistów? Nie wdawać się z nimi w żadne kontakty, unikać, nie korzystać z propozycji przejażdżki samochodem, motocyklem, czy pójścia do kina z nieznajomym osobnikiem. A człowieka dotkniętego tym zboczeniem traktować tak jak chorego, bez sensacji, bez kpin."

I na koniec absolutny crème de la crème całej książki. Cóż, aż ciężko uwierzyć jak wielka zmiana w mentalności zaszła na przełomie ostatnich lat:

"Człowiek kulturalny postępuje tak, by nie zachodziła konieczność przerywania ciąży."

Dobra, koniec żartów. Tak naprawdę cytaty te nie stanowią aż tak pokaźnej części książki. Poza nimi jest to zdezaktualizowany podręcznik, który starał się przekazywać ważne informacje w sposób kulturalny i bez nadmiernego wulgaryzowania. Momentami jest on również zabawny i z pewnością napisany dobrym piórem. Może momentami jest on zbyt purytański i idealistyczny, jednakże były to inne czasy.

Mimo wszystko, jeżeli chcecie wprowadzić dziecko w świat stosunków damsko-męskich to lepiej poszukać nowszej pozycji. Ta jest z pewnością zabawna i ma swój urok - jednak jej użyteczność skończyła się już lata temu. Jeżeli zaś Wasi rodzice urodzili się na przełomie lat '50 i '60 to powinniście ją przekartkować. Przekonacie się wtedy dlaczego(o ile) mieli problemy rozmawiając z Wami na tematy seksualne.

Moja ocena: BRAK - jest to ciekawostka, która nie podlega ocenie.

Cytat książki: BRAK - jest ich za dużo i nie mogę się zdecydować.


wtorek, 16 lipca 2013

Upadek Związku Radzieckiego – „Psy z Rygi” Henning Mankell


Tytuł dzisiejszej recenzji jest inspirowany(do czego przyznaję się bez bicia) świetną piosenką Świętej Pamięci Jacka Kaczmarskiego. Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że został on rzucony kompletnie od czapy. Otóż książka Mankella próbuje się zmierzyć z rozpadem imperium.  


Zanim zastanowimy się jak autorowi to wychodzi, rzućmy okiem na fabułę. Na plaży został znaleziony ponton, który przydryfował gdzieś z morza Bałtyckiego. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt że znajdowały się na nim dwa ciała. Mężczyźni, ubrani na bogato i spleceni w uścisku definitywnie nie pochodzili ze Szwecji, tylko z sypiącego się właśnie bloku wschodniego. Śledztwo będzie prowadził nasz sympatyczny bohater, Kurt Wallander.

Muszę przyznać, że tym razem jest on z pewnością mniej irytujący, a jego życie prywatnie nie przytłacza tak książki. W tomie tym będzie on się musiał głównie zmierzyć z uczuciem do kobiety i śmiercią swojego mentora. Jednakże nie będzie się to wybijało na pierwszy plan. Nie jest on również tak niezdecydowany i bierny. Co więcej, w tym tomie polubiłem Kurta Wallandera!

Tym razem autor poświęcił więcej miejsca sprawie kryminalnej. Jest ona również ciekawsza niż w poprzednim tomie. Żeby ją rozwiązać Szwed będzie musiał podróżować między Ystad a Rygą, co dostarczy wielu ciekawych perypetii. Jednakże dalej ciężko powiedzieć, że jest to klasyczny kryminał. Wciąż rozwiązanie nie do końca jest wynikiem klasycznej dedukcji i gry policyjnej. Nie rzuca się to jednak tak w oczy jak poprzednio i jest w pełni uzasadnione fabularnie.

Znacznie lepsza jest również analiza kwestii społecznych. Tym razem autor zajął się rozwojem przestępczości po upadku Związku Radzieckiego. Jest to temat rzadko poruszany w literaturze mainstreamowej, a jednak bardzo ciekawy. Mimo, że analiza znowu jest jednowymiarowa(i opiera się głównie na triadzie biznes-polityka-mafia) to i tak jest ona o niebo mniej banalna niż ta w „Mordercy bez twarzy”. Trochę gorzej opisuje sam upadek Wielkiego Brata, nie biorąc pod uwagę skomplikowanych zależności narodowościowych i religijnych na terenach dawnego mocarstwa. Usprawiedliwia go jednak data wydania książki - jeszcze przed puczem Janajewa, kiedy wiedza o wschodzie nie była tak powszechna.

I tym razem autor świetnie bawi się opisem. Robi to jednak w zupełnie inny sposób – porównując Skanię i Rygę. Ystad wydaję się być niemalże rajem utraconym(mimo iż daleko mu od ideału) przy posępnej, socrealistycznej stolicy Łotwy. Przytłaczające jest również zderzenie człowieka z cywilizacji zachodniej z absurdem komunizmu. Po raz kolejny, jest to duży plus dla książki.

Kolejne spotkanie z kultową już serią kryminału na pewno jest lepsze od poprzedniego. Jednakże dalej nie czuję magii i nie widzę fenomenu, który sprawił że skandynawskie kryminały stały się tak popularne na całym świecie. Jest to porządna rzemieślnicza robota, z momentami przebłysków. Raczej pozostaje na nie.

Moja ocena: 6,5/10

Cytat książki: „ - Rób jak chcesz – powiedział.
- Tak, robię jak chcę.
Pojechali. Ojciec obserwował krajobraz za oknem.
- Brzydko – powiedział nagle.
- Co masz na myśli?
- Że Skania jest brzydka zimą. Szara glina, szare drzewa, szare niebo. A najbardziej szarzy są ludzie.
- Może masz rację.
- Jasne że mam rację. Bez dwóch zdań. Skania jest brzydka zimą”

sobota, 13 lipca 2013

Wstęp do Tischnera - „Wariacje Tischnerowskie” Jarosław Makowski


Postać księdza Józefa Tischnera jest z pewnością nietuzinkowa. Był on z pewnością wybitnym filozofem, świetnym dydaktykiem(który meandry swojej nauki był w stanie wytłumaczyć korzystając z gwary podhalańskiej) oraz największym piewcą polskich gór od czasów Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Co więcej, nie znam osoby, która nie odczuwałaby sympatii do księdza Tischnera(bez względu na poglądy religijne czy polityczne). Mimo iż od jego śmierci minęło już prawie piętnaście lat, to nie da się przecenić jego wpływu na współczesne życie intelektualne Polski. Przykładem niech będzie książka jego apologety i ucznia Jarosława Makowskiego.

Wnikliwi czytelnicy z pewnością zauważyli, że tytuł pochodzi z przedstawienia teatralnego w reżyserii Artura Więcki. Jest to(obok „Filozofii po góralsku” ze słynnym cytatem: „Góralska teoria poznania mówi, że są trzy prawdy: Święta prowda, Tyż prowda i Gówno prowda.”) najgłośniejsza sztuka oparta na dorobku księdza Tischnera. Sam tytuł pasuje tu idealnie i zdradza nam dalszą treść – jest to zbiór esejów filozoficznych opublikowanych wcześniej w między innymi: Gazecie Wyborzej, Newsweeku czy Tygodniku Powszechnym. O ile jednak jestem hejterem płacenia dwa razy za ten sam materiał, to tutaj doceniam uczciwość autora – artykuły te zostały znacznie poszerzone w stosunku do wersji pierwotnej. Co znajdziemy w środku?
Książka jest podzielona na trzy części: Pamięć, Dług i Próby. W pierwszej autor zamieścił recenzję i polemikę z opublikowanymi już pośmiertnie dziełami Tischnera. Przyznam, że wydały mi się one najsłabsze w całym zbiorku. W drugiej opisuje on istotę filozofii najznamienitszego Górala. Dotyka tu między innymi takich tematów jak stosunek religii do nauki, filozofii do teologii czy istoty myślenia religijnego. Mimo, że miejscami kłóciły się one z moją wiedzą wyniesioną ze studiów(mniej lub bardziej związanych z filozofią) to nie dało się im odmówić ciekawej argumentacji. Prawdziwy pazur autor pokazuje w części trzeciej i ostatniej, zatytułowanej Próby. Jest to swoista próba przeniesienia myślenia księdza Tischnera na tematykę która frapowała autora. Dużo miejsca poświęca problematyce zła i Złego. Zadaje pytania o sens religii i filozofii po Auschwitz czy omawia świetną powieść Jonathana Littella „Łaskawe”. Oprócz tego możemy przeczytać o tym jaki powinien być(a jaki jest) stosunek Chrześcijanina do zwierząt, czy wolnego rynku(w oparciu o Katolicką naukę społeczną). Mimo, że nie koniecznie trzeba się z nimi zgadzać to samo powstanie takich tekstów wskazuje na pewną ciągłość myśli między uczniem(za którego uważa się Jarosław Makowski) a Mistrzem.

Mimo, że autor we wstępie zapewnia że do pełnego zrozumienia książki nie jest konieczna wiedza z zakresu filozofii to ja tak optymistyczny nie jestem. Uważam, że do pełnego rozkoszowania się treścią potrzebny jest podstawowy kurs z zakresu Królowej Nauk. Wielką zaletą pozycji jest na pewno prosty i treściwy język, którym została ona napisana. Taki sposób pisania o nauce jest moim zdaniem wielce wskazany.

Filozofia księdza Józefa Tischnera obok Żubrówki, toruńskich pierników oraz krajobrazów z wierzbą płaczącą powinna być eksportowym towarem Polski. Jest ona fenomenem na skalę światową. Świetnym wstępem do niej może być książka Jarosława Makowskiego. Warto dać jej szansę.

Moja ocena: 8/10



Cytat książki: „To tekst na poły legendarny. Odnaleziony rzekomo w butelce pod gruzami warszawskiego getta. Jest to, a jakżeby inaczej, modlitwa spisana przez żydowskiego powstańca w ruinach płonącego domu na kilka godzin przed ostatnim dla niego zachodem słońca. Czytam: „Możesz mi [Boże] ubliżać, możesz mnie bić, możesz zabrać mi wszystko, co najdroższego i najlepszego na tym świeci, możesz mnie na śmierć zadręczyć – ja zawsze będę w Ciebie wierzył! (…) I takie są też moje ostatnie słowa do Ciebie, mój gniewny Boże; nic Ci to nie pomoże! Uczyniłeś wszystko, bum się na Tobie zawiódł, bym w Ciebie nie wierzył. Lecz umieram, jak żyłem – niezachwianie w Ciebie wierząc”

Źródło okładki.

piątek, 12 lipca 2013

Ystad widziane po raz pierwszy - „Morderca bez twarzy” Henning Mankell

Tym wpisem pragnę rozpocząć nowy cykl blogowych recenzji. Będę się w nim zajmował kultowymi cyklami literackimi – bez względu na ich wiek, czy gatunek. Na pierwszy ogień idą kryminały Mankella. Macie propozycje dotyczące innych lektur? Wpiszcie je w komentarzu albo na fejsbukowym fanpejdżu – https://www.facebook.com/Readaktor

Seria kryminałów o Kurcie Wallanderze autorstwa Henninga Mankella jest już kultowa. Na ich podstawie powstawały seriale i filmy telewizyjne, a same powieści cieszą się popularnością w Europie. Czy zasłużoną? No cóż, moje pierwsze spotkanie ze szwedzkim pisarzem to falstart.

Akcja powieści toczy się w Skanii, południowej części Szwecji leżącej nad morzem Bałtyckim, na początku lat '90. Nasz bohater, Kurt Wallander, oficer policji w prowincjonalnym Ystad zmaga się z poważnymi problemami. Jest świeżo po rozwodzie, jego córka po nieudanej próbie samobójczej nie chce z nim rozmawiać, ojciec choruje na demencje starczą i jest wiecznie niezadowolony z syna. Jakby tego było mało jest on permanentnie samotny a jego jedyną towarzyszką jest kobieta pojawiająca się w erotycznych snach. Dlaczego opis książki rozpoczynam od charakterystyki bohatera? Gdyż życiowe rozterki naszego komisarza(a także jego walka z nadwagą) stanowią lwią część fabuły. I nie raz, i nie dwa będą przysłaniać sprawę kryminalną. Problem polega na tym, że z każdą kolejną stroną czułem coraz mniej sympatii do naszego protagonisty. Mimo wszystkich problemów wydawał się on bezbarwny i nijaki, a jego działania powodowały u mnie uśmiech politowania. Jeżeli ktoś spodziewa się cynicznego ostatniego sprawiedliwego z powieści noir, to powinien zacząć szukać innej pozycji.

Kurt Wallander musi rozwiązać sprawę brutalnego morderstwa na szwedzkiej prowincji. Dlaczego zabójca, który torturował dwójkę starszych ludzi po wszystkim nakarmił ich konia? I co chciał osiągnąć pozbawiając życia spokojnych obywateli? Sprawa jest naprawdę ciekawa(a później jeszcze się komplikuje!). Nie da się zaprzeczyć, że książka wciąga i czyta się ją przyjemnie. Niestety, autor KOMPLETNIE zrujnował zakończenie. Osoby wyczulone na spoilery mogą sobie darować resztę akapitu, chociaż postaram się nie zdradzać żadnych, istotnych dla fabuły informacji. W kryminałach zawsze lubiłem powolne dochodzenie do prawdy i zatrzymanie będące efektem wyrafinowanej gry operacyjnej policji. Tutaj tego nie mamy. Sprawa „rozwiązuję się” przypadkiem, którego prawdopodobieństwo było znikome. Zdecydowanie działa to in minus na końcową ocenę.

W każdej książce Henning Mankell próbuję wziąć na tapetę ważny społecznie temat. W „Mordercy bez twarzy jest to ksenofobia, rasizm oraz szwedzka polityka imigracyjna. Nie spodziewajcie się jednak wyrafinowanej analizy, czy głębokich przemyśleń. Autor tworzy prostą diagnozę na zasadzie: „rasizm jest be, ksenofobia be, a szwedzka polityka jest za miętka”, bez próby pokuszenia się o cokolwiek więcej. Nie wymaga oczywiście, żeby kryminał pełnił funkcję rozprawki socjologiczno-filozoficznej o naturze ludzkiej. Ale skoro twórca pokusił się o taki element to mógł mu nadać więcej odcieni szarości.

Bardzo podobał mi się sposób w jaki autor przedstawia Skanię. Jest ona smutna, szara, brutalna. Zabiegiem, który uważam za genialny, jest kreowanie nastroju za pomocą zmiany pogody. Bohater zmaga się nie tylko z przestępcami, ale także z wiecznym deszczem i brakiem słońca. Jest to świetna sceneria dla kryminału.

Ystad jest co prawda miastem ładnym i ciekawym – jednak po drodze gdzieś zaginęła dusza. Mam nadzieję, że to wina pierwszego spojrzenia. Mimo solidnej rzemieślniczej roboty, książki nie mogę ocenić wyżej niż zwykłego przeciętniaka. Mam nadzieję, że następne spotkanie w Skanii będzie bardziej owocne.

Moja ocena: 6/10


Cytat książki: „Co prawda on kuratorom nie dowierzał. Zbyt często, jego zdaniem, różni pracownicy socjalni, wzywani, kiedy policja schwytała młodocianych przestępców, prezentowali błędne wyobrażenie o tym, co należy robić. Kuratorzy byli ulegli i łagodni w sytuacji, gdy, jak sądził, powinni stawiać tym ludziom twarde wymagania. Nieraz złościł się na władze socjalne, które swoją powolnością i brakiem zdecydowania popychały młodych przestępców do kontynuowania działalności”

Źródło okładki

wtorek, 9 lipca 2013

Wieczna makabreska - „Wieczny Grunwald. Powieść zza końca czasów”


„Morfina” Szczepana Twardocha była moim odkryciem literackim roku 2013(nie tylko moim – autor został uhonorowany Paszportem Polityki). Odważna opowieść o zagubionym oficerze Wojska Polskiego przebywającym w Warszawie podczas II wojny światowej była odważna i bezkompromisowa. Stawiała trudne pytania i unikała łatwych odpowiedzi. Jej starszy brat „Wieczny Grunwald” wydaję się być bardzo podobny. Czy tak jest w rzeczywistości?

Nasz narrator, Paszko właśnie umiera. W plątaninie ciał nazwanej później bitwą pod Grunwaldem, jego wędrówkę kończy cios litewskiej wekiery, który zadaje olbrzym w skórze(jeżeli macie skojarzenia z pewnym słynnym obrazem Matejki wiszącym w Muzeum Narodowym w Warszawie... to są one prawdopodobnie dobre). Wydając ostatnie tchnienie opisuję historię swojego życia – a raczej żyć. Otóż nasz protagonista żył w niezliczonej ilości wersji alternatywnych i umierał nieskończoną ilość razy. Zarówno w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. W „naszej” historii oraz tej alternatywnej. Mordował i był mordowany w każdy możliwy sposób, co jest opisany w sposób mocno dosadny.

Fabułę należy śledzić bardzo ostrożnie, gdyż przeplatają się w niej różne wątki, chronologia zdarzeń jest mocno zaburzona, a od czasu do czasu wplatane są alternatywne wersje historii. Jest to jednak punkt wyjścia do pewnych bardziej ogólnych rozważań. W książce o nikczemnie małej objętości udało się zmieścić analizę stosunków polsko-niemieckich, rozważania na temat sensu wojny, pokoju a nawet krótką historię seksu. Jak widać tematyka jest mocno zróżnicowana. I co najważniejsze, autor nie stroni od poglądów kontrowersyjnych czy niepoprawnych politycznie.

Samego Paszkę należy traktować alegorycznie. Miesza się w nim żywioł polski i niemiecki, krew królewska i plebejska. Jego losy to próba rozłożenia na czynniki pierwsze pojęć patriotyzmu, polskości i niemieckości. Szczepan Twardoch ucieka od martyrologii i bawi się sentymentalną symboliką patriotyczną, rekonstruując na nowo narodowe mity. Losy Paszki jak w soczewce skupiają w sobie historię polsko-niemiecką – zarówno tą złą jak i tą dobrą.

Bardzo podobają mi się również ogólne rozważania, które często zahaczają o historiozofię. Historia w prozie Twardocha jest zła, przynosi ból oraz cierpienie. Wizja ta jest bardzo pesymistyczna, w której każdy wybór jest zły, a każda droga kończy się rozczarowaniem. Niejako również pokazuje, że wszyscy jesteśmy w nią uwikłani.

Niepokojąca jest wizja przyszłości stworzona przez autora. Z jednej strony, wielkie maszyny bojowe oraz na wpół syntetyczni wojownicy przypominają uniwersum Warhammera 40.000, z drugiej jest to rasowa antyutopia. Redukując wszelkie uczucia patriotyczne i wartości do funkcji czysto biologicznej, dzieląc ludzkość na nowe gatunki i wikłając w wieczną wojnę(trochę podobną do tej Haldemana) tworzy koszmar.

Świetny jest język, którym posługuję się Twardoch. Gdy opisuję on XIV i XV wiek, korzysta ze staropolszczyzny(i nie uznaje tutaj żadnych kompromisów, dlatego też niewprawiony czytelnik może mieć problem ze zrozumieniem jego znaczenia). Fragmenty dziejące się w przyszłości są z kolei pisane językiem współczesnym, naszpikowanym jednak neologizmami. Tworzy to fajną kompozycję i pozwala łatwo przeskakiwać od wizji do wizji.

Ciężko mi jednoznacznie ocenić „Wieczny Grunwald”. Wiem, że pozostanie on w cieniu swojej młodszej i popularniejszej siostry „Morfiny” . Tematyka paradoksalnie jest bardzo podobna, a w obu przypadkach autor stosuję podobne zabiegi literackie. Nie zmienia to faktu, że obie uważam za bezprecedensowe, a samego Szczepana Twardocha za jednego z najodważniejszych(i najlepszych) pisarzy polskich młodego pokolenia. Z drugiej strony hermetyczna forma i duża ilość fantastyki może odstraszać część odbiorców. Jeżeli weźmiemy pod uwagę perwersyjną wręcz dawkę brutalności to powstaje produkt, który siłą rzeczy nie jest skierowany dla każdego czytelnika. Mnie to jednak nie przeszkadza, dlatego wystawiam „Wiecznemu Grunwaldowi” mocną dziewiątkę.

Moja ocena: 9/10


Cytat książki: „Śmierć nie jest niczym wyjątkowym Można umierać ładnie i brzydko, to jasne, tak jak można mieć dobre i złe maniery przy stole. A wy nie potraficie nawet zabić zwierzęcia, które potem jecie, zamykacie całe to zabijanie do fabryk i udajecie, że go nie ma. Co jest, wierzcie mi, wyjątkowo żałosne. Te wasze płacze, że ktoś zabił pieska, podczas gdy świnie zabijacie w fabrykach, a potem żrecie ich mięso. I jeszcze to gadanie, że w fabrykach zabijanie jest humanitarne. Co mnie jeszcze więcej dziwi, bo z kolei fabryczne zabijanie ludzi uważacie za niehumanitarne. Spalić człowieka na śmierć bombą atomową albo fosforową jest humanitarnie, a zagazować go w fabryce śmierci niehumanitarnie. Chociaż może mniej boli? No nie wiadomo, póki się nie sprawdzi, a dwóch śmierci wam nie dano, a wiele dano ich mnie, więc mojemu doświadczeniu ufajcie. Więc – fosfor boli bardziej.”

Źródło okładki

poniedziałek, 8 lipca 2013

Pozory mylą! - „Umarli tańczą” Piotr Głuchowski


Początkowo, moja skromna recenzja, miała nosić tytuł „Polskie Millenium” i zaczynać się słowami: „Podobno naśladownictwo jest najwyższą formą pochlebstwa”. Cóż, pomyliłem się. Kryminał Piotra Głuchowskiego nie jest tylko luźną wariacją na temat trylogii Larssona. Ba, śmiem twierdzić że jest od niej znacznie lepszy.

Poznajcie Roberta Pruskiego. Zarabia on na życie chałturząc w lokalnym tygodniku „Głos Torunia”. Oprócz tego zmaga się z alkoholizmem, długami oraz eksżoną która skutecznie utrudnia mu kontakt z dziećmi. Brzmi znajomo? Poczekajcie! Pewnego dnia, gdzieś między pisaniem o zalanych ogródkach działkowych, a uzupełnianiem kroniki kryminalnej dostaje on tajemniczy list. Zdesperowana nieznajoma prosi o pomoc w ustaleniu miejsca pochówku rodziców zabitych w czasach stanu wojennego. Przyznacie, że ciężko nie poczuć déjà vu?

Zapewniam was jednak, że jest ono tylko chwilowe. W zamian otrzymujemy naprawdę rasową książkę sensacyjną, która czerpie garściami od najlepszych w swoim gatunku. Dlatego też dostajemy bohatera właściwego dla mrocznego, miejskiego kryminału, namiętny romans, ciekawą zagadkę i naprawdę mnóstwo zwrotów akcji. Oprócz tego poznamy mroczną tajemnicę Służby Bezpieczeństwa PRLu i pewną niecodzienną sektę.

Autor świetnie odmalował postać przestępcy. Nie mogę pisać za dużo, gdyż ocierałoby się to o spoiler, natomiast jest ona skonstruowana w sposób logiczny, jej psychologia sprawia wrażenie wiarygodnej i spójnej, a sekret rytualnych morderstw jest w pełni wytłumaczony. Nie jest to może postać, która zapadnie w pamięci na dłużej, jednakże nie można się do niczego przyczepić.

Dużą sympatią zapałałem do głównego bohatera. Jest on nieodrodnym dzieckiem epoki noir w kryminale. Pozostający na życiowym rozdrożu, sfrustrowany, po przejściach, odpalający papierosa od papierosa. Prawdopodobnie dość dobrze wpasowałby się w klasyczne pozycje Chandlera. Mimo to, w trakcie lektury naprawdę odczuwa się do niego sympatie i przejmuje jego losami.

Jednak najważniejszym bohaterem książki wydaję się być Toruń. Autor przedstawia go malowniczo i nie stara się zredukować go do „miasta grzechu”. Co więcej udało mu się uchwycić duszę stolicy pierników oraz domu Mikołaja Kopernika(przyznają sobie prawo do autorytatywnego stwierdzenia tego faktu, gdyż długie trzy lata mieszkałem rzut beretem od miejsca morderstwa :-) ).

Piotr Głuchowski z zawodu jest dziennikarzem i stara się oddać specyfikę pracy w jego branży. Dlatego też w trakcie lektury poznamy specyficzny żargon, poczucie humoru czy swoiste układy towarzyszące żurnalistom. Muszę przyznać, że jest to niesamowicie ciekawe i dobrze opisane.

Żeby nie było tak kolorowo – książka posiada również wady. Mniej więcej w połowie akcja zaczyna zwalniać, żeby pod koniec znowu przyśpieszyć. Fragment ten czyta się gorzej. Dodatkowo zakończenie nie wyjaśnia do końca wszystkich wątków, które pojawiły się w książce. A jest to zabieg, którego bardzo nie lubię.

„Umarli tańczą” Piotra Głuchowskiego jest książką świetną. Trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony i nie pozwala oderwać się od lektury(a jest to pozycja solidna gabarytowo). Akcja, bohaterowie, klimat sprawiają, że naprawdę chcę się poznawać historię śledztwa dziennikarskiego. Mocna i brutalna jest świetnym pomysłem na gorące, letnie dni. Nie będziecie zawiedzeni.

Moja ocena: 8,5/10


Cytat książki: „- Szkoda, że mnie tam nie ma. Smucę się sama. Znowu mnie opadają niedobre myśli Chciałabym, żebyś mnie nosił w kieszeni jak świnkę morską.”

Źródło okładki

sobota, 6 lipca 2013

Ignorance is bliss* - „Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie i dyktaturze wojskowej w Birmie” Emma Larkin


Znacie to uczucie, towarzyszące czytaniu książki która jest absolutnie poprawna, solidnie napisana i dotyczy ciekawej tematyki... jednak kompletnie was nie pociąga? Że powinien to być hit, gdyby nie fakt, że nie posiada „tego czegoś”? Niestety spotkało mnie to podczas czytania reportażu Emmy Larkin.

Maj 2008 rok. W wybrzeża Birmy uderza cyklon, który zabija prawie sto pięćdziesiąt tysięcy osób. Organizacje charytatywne szykują kontenery z pomocą humanitarną, ratownicy sprawdzają sprzęt, a wojska państw ościennych gotowe są do prowadzenia akcji ratunkowej. Jednakże rządząca Birmą junta wojskowa nie dość że odmawia wszelkiej pomocy, to jeszcze sama nie prowadzi żadnych działań, co skazuję na śmierć kolejne tysiące bezbronnych ludzi. Piszącej pod pseudonimem Emmie Larkin udaję się uzyskać wizę turystyczną i udokumentować tą ogromną tragedię.

Historia kataklizmu jest niejako punktem wyjścia do opowieści o reżimie panującym w Birmie. Mimo iż teoretycznie jest to junta wojskowa, to jej struktura przypomina starożytne, absolutne monarchie. Całość władzy i co za tym idzie państwa przypada samodzierżawnemu władcy. Rządząca Mjanmą(gdyż taka jest oficjalna nazwa państwa) dynastia jak w soczewce skupia wszelkie wady minionych ustrojów – wiarę w magię, intrygi i pałacowe zamachy czy kompletną kontrolę życia poddanych.

Autorka pokazuje chory system, który przedkłada wizerunek nad życie obywateli. Totalitarna Birma, żeby tylko zachować pozory siły jest w stanie skazywać obywateli na śmierć i życie w nędzy. Ustrój taki generuje też tysiące absurdów – jak przenoszenie stolicy z dnia na dzień, czy tymczasowe odnawianie ulicy, którą będzie podążał wódz.

Na szczęście, o czym informuje nas postscriptum od wydawcy, Mjanma weszła na drogę przemian demokratycznych. Odbudowa po latach zaniedbań będzie jednak długotrwała.

Bardzo doceniam wartość dokumentalną tejże książki, ciekawy temat i brawurową wręcz analizę totalitaryzmu. Jednakże od pierwszej do ostatniej strony czegoś mi brakowało. Całość jest napisana, suchym sprawozdawczym językiem. Owszem, sprawdza się on we wszelkiego rodzaju kronikach i dziennikach, jednakże jego wartość reporterska jest mocno dyskusyjna. Co więcej, powoduje to że książka nie wzbudza żadnych emocji – nawet opis tragicznej katastrofy, czy prześladowań politycznych!

Kolejną wadą jest konstrukcja książki – jest ona podzielona na trzy części, każda po trzy rozdziały(w tekście wielokrotnie podkreślano rolę numerologii w kulturze birmańskiej – szczególne miejsce zajmuje w niej cyfra dziewięć). Jednakże autorka swobodnie żongluje tematami w obrębie jednego rozdziału co wprowadza chaos i utrudnia czytanie. Wątki dotyczące katastrofy znajdują się w części pierwszej i trzeciej, co tworzy swoistą pętle.

Podsumowując reportaż Emmy Larkin nie jest złą książką. Praca reporterska oraz solidne opracowanie źródeł wprawia w podziw. Z drugiej strony jest to tylko(i aż) kronika wypadków w Birmie w XXI wieku. Nie kupuje takiej formy, stąd stosunkowo niska ocena.

*w tym wypadku użycie angielskiego odpowiednika jest najbardziej właściwe. Polski odpowiednik „niewiedza jest błogosławieństwem” nie ma tego ostrego brzmienia orwellowskiego oryginału.

Moja ocena: 6/10

Cytat książki: „Próbując zrozumieć birmańską juntę, musiałam poświęcić sporo uwagi tutejszym przesądom. Kiedy ugodzono w rodzinę Ne Wina, aresztowano także jego astrologa. Wraz z upadkiem Khin Nyunta uwięziony został również jego najważniejszy wróżbita Bodaw Than Hla.”

Źródło okładki

czwartek, 4 lipca 2013

Prawdziwe „Jądro ciemności” - „Duch króla Leopolda. Opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce” Adam Hochschild


Z czym kojarzy się wam Belgia? Z czekoladkami Leonidas i Godiva? Z Unią Europejską? Piwem trapistów? Kto pomyślał jedną z tych trzech rzeczy niech podniesie rękę do góry. Zmieńmy pytanie – z czym kojarzy wam się Kongo? Tu już będzie ciężej. Ktoś powie, że z dyktaturą, czytelnik obeznany z literaturą odpowie jednym tchem, że z twórczością Józefa Korzeniowskiego(alias Josepha Conrada). A czy wiedzieliście, że „Jądro ciemności” które obligatoryjnie czytają wszyscy polscy licealiści jest nie tylko uniwersalną opowieścią o źle, ale również dokumentalnym zapisem ludobójstwa, którego Belgowie dokonali w Afryce?

Jeżeli nie, to książka Adam Hochschilda jest dla was. Osobiście kilka razy obiły mi się o uszy(głównie dzięki piosence Billy'ego Joela – do odsłuchania niżej) pojedyncze fakty dotyczące kolonializmu belgijskiego. Nie miałem jednak świadomości, że obywatele tego małego państwa mogli dokonać zbrodni porównywalnej z Holocaustem.



Ale zacznijmy od początku. Oś książki wyznacza tytułowa historia króla Leopolda II Koburga. Skoligacony z większością możnych ówczesnego świata uważał, że mała Belgia nie odpowiada jego mocarstwowym ambicjom. „Mały kraj, małych ludzi” zwykł mawiać o swoich poddanych. Tym samym rozpoczął rozpaczliwe wręcz poszukiwanie kolonii, która uczyniłaby jego dziedzinę światowym mocarstwem. Jego wzrok padł na ujście rzeki Kongo...

W tym momencie należy się zatrzymać i powiedzieć słów parę o dramatis personae. Król Leopold mógłby stanowić wzorzec z Sevres w kategorii „zło biurokraty”. Serio, scenarzyści z Hollywood powinni się wzorować na postaci sportretowanej przez Hochschilda. Zimy, wyrachowany, z potężnymi zaburzeniami relacji interpersonalnych i życia seksualnego. Mimo, że jest to pełnokrwisty reportaż to intryga przypomina momentami powieści kryminalne. Świetnie wyglądają też postacie drugoplanowe – mitoman i odkrywca Henry Stanley, czy pierwowzór conradowskiego Kurtza Leon Rom, kolekcjonujący ludzkie głowy. Autor stara się pogłębić ich psychologię i dojść do źródeł zła. Nie stawia jednak banalnych diagnoz rodem z twórczości Freuda.

Po drugiej stronie barykady widzimy obrońców praw człowieka. Na pierwszy plan wybija się dwójka – Edmund Morel i Roger Casement(znany ze świetnej powieści Llosy „Marzenie Celta”). Ciężko jednak powiedzieć, że są tak interesujący jak ich oponenci.

Książka funduje czytelnikowi prawdziwy, emocjonalny roller coaster. Z kolejnym stronami będziemy czuli obrzydzenie, podziw, strach i dumę. Wyjątkowo gorzkie zakończenie powoduję też, że osobiście czułem się nieomal fizycznie brudny po odwróceniu ostatniej kartki.

Autor stworzył prawdziwy literacki majstersztyk, który perfekcją dorównuje piórom Montblanc, jajkom Faberge czy nokturnom Chopina. Umiejętność gry na emocjach, olbrzymia praca przy źródłach i świetne pióro gwarantują godziny fascynującej lektury.

Moja ocena: 9,5/10


Cytat książki: „Co więcej, w odróżnieniu od innych wielkich drapieżców historii, Czyngis-Chana czy hiszpańskich konkwistadorów, król Leopold II nigdy nie przelał nawet kropli krwi. Jego stopa nigdy nie stanęła w Kongu. Jest w tym również coś bardzo nowoczesnego – niczym w przypadku pilota bombowca, który lecąc wysoko, ponad chmurami, nigdy nie słyszy krzyków ofiar, nie widzi zniszczonych domów i zmasakrowanych ciał.”

Źródło okładki

środa, 3 lipca 2013

Literacki mielony - „Zapiski (pod)różne” Martyna Wojciechowska


Swojego czasu na stołówkach we wszelkich ośrodkach wczasowych w Polsce istniał zabawny zwyczaj. Obligatoryjnie, pod koniec każdego tygodnia(bądź turnusu) podawano danie z mielonego mięsa – na ogół był to swojski kotlet mielony(wraz ze wzrostem popularności włoszczyzny jego rolę przejęło „szpagetti”). Wieść gminna głosiła, że były one wykonywane z resztek zostawionych przez gości i sowicie przyprawiane, żeby nikt nie poczuł ich dostojnego wieku.

Dlaczego o tym piszę? Otóż książka Martyny Wojciechowskiej „Zapiski (pod)różne” przypomina mi właśnie takiego mielonego. Jest to zbiór(a raczej zbiorek, gdyż publikacja jest niewiele większa od mojego telefonu komórkowego) mini reportaży i ciekawostek z podróży autorki po całym świecie. Problem polega na tym, że wybór ten wydaję się być mocno przypadkowy i na ogół składa się z ogranych informacji.

Czytając książeczkę poznamy między innymi przepisy na świnkę morską, sposób wykonania kapelusza panama, przestrogę przed tym dlaczego nie należy podróżować drugą klasą w Indiach, kilka opowieści dotyczących zdobywania gór i sposoby na nurkowanie z rekinami. Jak dobrze widzicie, zakres tematyczny wydaję się być raczej banalny. Dodatkowo, niewielka objętość zmusza do bardzo pobieżnego opisania każdego tematu. Dodatkowo, większość z nich już od dawna krążyła w sieci. Tym samym osoba, która przejrzała w swoim życiu kilkanaście numerów National Geographic, obejrzała parę filmów dokumentalnych i przeczytała kilka książek podróżniczych nie znajdzie tu dla siebie NIC ciekawego.

Ciężko w zasadzie powiedzieć czym ów zbiór jest? Nie sprawdza się jako reportaż, książka podróżnicza(układ!), ani zbiór ciekawostek. Jako czytadło typu autobusowego(ew. pociągowego) również się nie nadaje, gdyż lektura zajęła mi niecałą godzinę. Poza tym, wyjątkowo drażni mnie tendencja do drukowania tych samych materiałów w dwóch, lub więcej publikacjach. Podpisy wskazują na to, że część była wcześniej opublikowana w książce „Kobieta na krańcu świata”. Nie spodobał mi się również język autorki, która używa dużej liczby kolokwializmów. Samo w sobie nie jest to jakimś wielkim uchybieniem, gdyby nie fakt że nie są one w żaden sposób uzasadnione.

Czy widzę jakieś zalety? Owszem. Książeczka jest naprawdę ładnie wydana na kredowym papierze. Oprócz tego jest nasycona zdjęciami i fajnymi ozdobnikami graficznymi. Martyna Wojciechowska jako celebrytka jest też dobrym medium do popularyzacji wiedzy o świecie. Last but not least – publikacja została dołączona za darmo do najnowszego numeru National Geographic.

Podsumowując – jeżeli prenumerujecie/kupujecie to wydawnictwo to jest to fajny prezent, do którego niekoniecznie trzeba zaglądać. Jeżeli chcecie wydać na tą książkę 12,90(cena okładkowa) to zdecydowanie odradzam. Zawiedziecie się.

Moja ocena: 4,5/10

Cytat książki:(o katedrze w Cuzco, Peru) „Kolejny obraz – Ostatnia Wieczerza. W zasadzie wszystko się zgadza – centralne miejsce zajmuje Jezus(który jest podejrzanie podobny do Francisca Pizarra), a przed nim i apostołami leży na stole... No, co? Wypieczona świnka morska.”

Ps. a już niedługo nowe recenzje, bo dzisiaj odebrałem potężną dostawę książek(więcej informacji na fejsbuku :-) )



Źródło okładki

wtorek, 2 lipca 2013

Starsi bracia Open'era - „Zwiedzajcie Europę, póki jeszcze istnieje. Pożegnanie złotego wieku festiwali muzycznych” Janusz Ekiert



Zupełnie przypadkiem udało mi się wstrzelić tematycznie w dobry okres! Podczas wakacji odbywają się praktycznie wszystkie, liczące się na świecie, festiwale muzyczne. Jutro startuje gdyński Open'er, przed nami zostały jeszcze takie wydarzenia jak Przystanek Woodstock. Coke Live Music Festival i tym podobne.

Jestem w stanie założyć się o naprawdę grube pieniądze, że większość z Was słyszała o którejś z powyższych imprez. Ba, pewnie część na nich była. A czy ktoś kojarzy takie festiwale jak te w Lucernie, Weronie czy Florencji? Nie? Nie przejmujcie się, zanim złapałem książkę Ekierta też żyłem w błogiej nieświadomości.

Autor opisuje nam najsłynniejsze imprezy dotyczące muzyki klasycznej w Europie. Próżno tam szukać gwiazd szeroko opisywanych przez media tabloidowe czy muzyki przetworzonej przez współczesne komputery. W zamian oferują one pokaz doskonałości, wypieszczonych dźwięków. Oprócz opisu poszczególnych imprez, autor opisuje nam główne trendy w muzyce klasycznej oraz najważniejsze wydarzenia.

Książka to głównie zbiór anegdot dotyczących twórców, wykonawców oraz dzieł – zarówno tych sławnych jak Rubinstein, Szostakowicz czy Penderecki, oraz tych znanych wtajemniczonym. Niestety, osobie która nie jest zaznajomiona z hermetycznym światem sztuki(czyli między innymi autorowi bloga) wydają się one ciężkie i niestety nudne. Ciężko uznać to za zarzut – dzieło jest ewidentnie adresowane do osób, które posiadły podstawową wiedzę w zakresie historii muzyki poważnej w latach powojennych. Wszyscy inni będą mieli problem ze skończeniem książki. Ilość nazwisk, tytułów oraz specyficznych rozważań dotyczących konstrukcji muzycznych jest niestrawna dla zwykłego śmiertelnika. W związku z tym nie podejmuję się wystawienia oceny, gdyż nie byłaby ona sprawiedliwa. Ani wobec autora, ani wobec czytelników.

Bardzo podoba mi się język, którym została napisana książka – elegancki i szykowny, delikatnie flirtujący i puszczający oczko w stronę odbiorcy. Jest to doprawdy rzadkość w dzisiejszych czasach. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że czasami jest to „zbitka” informacji z wcześniejszych felietonów autora(o czym jednak uczciwie pisze wydawca). Bardzo podoba mi się forma graficzna publikacji – okładka typowa dla serii Sfery(zdjęcia autora na okładce oraz charakterystyczny wzór na grzbiecie). Za to duży plus!

Podsumowując – jeżeli znacie się na muzyce klasycznej, pozycja prawdopodobnie sprawi Wam dużo przyjemności. Jeżeli jednak, tak jak ja, słuchacie w samochodzie popowego radia i macie problem z rozróżnieniem podstawowych instrumentów, to możecie sobie darować. Raczej nie będę do niej wracał.

Moja ocena: --/10

Cytat książki: „Filozof i klaun awangardy John Cage wyznał: „Szmery poddano dyskryminacji, a że jako Amerykanin odebrałem edukację sentymentalną, lubiłem stawać po stronie słabszych; walczyłem o równouprawnienie szmerów z dźwiękami.”


Ps. a wspomniany Cage stworzył chyba najbardziej znane dzieło muzyki awangardowej, które możecie „odsłuchać” poniżej ;-).

poniedziałek, 1 lipca 2013

Zakaukaski fresk - „Toast za przodków” Wojciech Górecki


Kaukaski tryptyk Wojciecha Góreckiego zacząłem czytać co najmniej nietypowo. Na pierwszy ogień poszła część ostatnia - „Abchazja”, dotycząca kłopotliwego skrawka ziemi między Gruzją i Rosją. Zaraz po niej przyszedł czas na „Planetę Kaukaz” w której autor opisuje zamieszkujące Rosję narody kaukaskie. Częścią drugą(i dzisiaj recenzowaną) jest „Toast za przodków”, który stanowi historię trzech państw Zakaukazia: Azerbejdżanu, Armenii i Gruzji.

Recenzując książkę Hanna Krall napisała, że oprócz Lermontowa(którego zabili) prawdopodobnie nikt nie znał się na Kaukazie. Jest w tym dużo prawdy – mimo wizyt w tym przepełnionym paradoksami skrawku ziemi nie jestem w stanie powiedzieć, że mam jakiekolwiek pojęcie o ludziach tam mieszkających. Inaczej sprawa wygląda w przypadku Wojciecha Góreckiego, który jak sam przyznaje przez kilka lat mieszkał w Azerbejdżanie.

Książka w porównaniu z innymi tytułami ze stajni Wydawnictwa Czarnego jest duża jak na gabaryt. Na blisko czterystu stronach zmieściły się zarówno historię całych narodów jak i poszczególnych ludzi. Publikacja jest podzielona na trzy części – pierwsza dotyczy Azerbejdżanu, druga Gruzji i Armenii, a ostatnia, teoretycznie opisując małą miejscowość Sachadlo, jest przyczynkiem do rozmyślań nad skomplikowaną, kaukaską polityką. Wyłania się z nich pełen rozmachu fresk, dotyczący trzech niewielkich państw i zamieszkujących ich narodów.

Najdłużej opisany jest Azerbejdżan. Poszczególne reportaże przeplatane są fragmentami „Dzienników bakijskich”, które jak żywo przypominają lapidaria znane z twórczości Ryszarda Kapuścińskiego. Są to krótkie, czasami bardzo lakoniczne zapiski dotyczące życia w Baku – począwszy od polityki, kończąc na rzeczach tak przyziemnych jak awaria piecyka gazowego. Który fragment podobał mi się najbardziej? Ciężko zdecydować. Na pewno zostałem fanem historii o Hinalugu, czyli odciętej od świata wiosce. Autor opisywał ją już w „Planecie Kaukaz” jako miejsce przepełnione magią, w którym folklor jest wciąż żywy. W „Toaście za przodków” odwiedza ją po latach, gdy została już skomunikowana ze światem zewnętrznym. Jak pewnie się domyślacie, jest to raczej smutna opowieść o zderzeniu ze współczesnym światem. Warto również wczytać się w losy Heydara Alijewa – nietypowego komunisty i późniejszego prezydenta Azerbejdżanu. Prosta historia wschodniego satrapy mówi dużo o kaukaskim rozumieniu władzy, rodziny czy sprawiedliwości.

Druga część książki opisująca Gruzję i Armenię jest oczywiście bardziej ogólna, jednakże i tutaj mamy kilka wyjątkowo smakowitych rodzynków. Poczynając od opisu gruzińskiego stołu, którego forma jest wyjątkowo sformalizowana i zupełnie inna od naszej biesiady, poprzez historię ormiańskiej diaspory i słynnych ksiąg, a kończąc na pewnym szczególnym poecie Harutiunie Sajudanie. Muszę przyznać, że spodziewałem się również porządnego reportażu o „gruzińskim Nikiforze” - Niko Pirosmanimszwilim, wybitnym przedstawicielu prymitywizmu. Moje nadzieje były podsycane faktem, że reprodukcja jednego z jego dzieł znajdowała się na okładce. Szkoda, że takowy się nie pojawił bo historia tego malarza jest naprawdę ciekawa.

Najbardziej podobała mi się jednak ostatnia część. Mimo, że jest ona bardzo krótka(tylko dwadzieścia stron) to stanowi niejako podsumowanie całej książki. Punktem wyjścia jest bazar w Sadachle, który w ostatnich latach był miejscem spotkań Ormian, Gruzinów i Azerów. Oczywiście, jak każdy targ w byłym bloku wschodnim służył on również ciemnym interesom. Jest to jednak punkt wyjścia do pewnej syntezy dotyczącej stosunków panujących na Zakaukaziu. Wojciech Górecki opisuje również genezę tamtejszych minipaństw – Abchazji, Osetii Południowej i Górskiego Karabachu, tłumacząc na czym polega konflikt. Jest to świetny wstęp do ostatniej części Kaukaskiego Tryptyku - „Abchazji”.

Bardzo podoba mi się styl autora i pewna dziennikarska wrażliwość. Czytając książkę wielokrotnie miałem wrażenie, że szczerze współczuje on swoim bohaterom i cieszy się z ich sukcesów. Moim zdaniem to jedna z najważniejszych cnót dobrego reportera. Niestety książkę trawi bolączka braku zdjęć!

Patrząc na to co napisałem końcowa ocena może wydawać się niska. Dlaczego tylko siódemka? Książka jest naprawdę fajna i czyta się świetnie. Jednakże w przeciwieństwie do wcześniejszych prac autora, nie ma „tego czegoś” co pamiętałbym na dłużej. Szlachectwo zobowiązuje Panie Wojciechu!

Moja ocena: 7/10

Ps. jeżeli nie czytaliście wcześniej żadnej książki Wojciech Góreckiego możecie swobodnie dodać do powyższej oceny 2/2,5 oczka. Jest to dalej czołówka polskiego reportażu i obiecuję Wam, że nie będziecie zawiedzeni.

Cytat książki: „Pod koniec 1991 roku wybuchła wojna domowa pomiędzy wierną Gamsachurdii Gwardią Narodową a siłami opozycji. Walki objęły centrum Tbilisi, w dalszych dzielnicach toczyło się normalne życie. Znajomy dziennikarz, który przyleciał z Wilna, aby relacjonować te wypadki, był zdziwiony, że działa lotnisko i jeżdżą samochody. Złapał taksówkę:
-Wojna u was? - zagadnął.
- Wojna – potwierdził kierowca.
- To co tu tak spokojnie?
- Jedźmy, pokażę.
Zatrzymali się gdzieś w śródmieściu:
- Na wojnę pójdzie pan prosto i na rondzie w prawo.”

Źródło okładki