Znacie to uczucie, towarzyszące
czytaniu książki która jest absolutnie poprawna, solidnie napisana
i dotyczy ciekawej tematyki... jednak kompletnie was nie pociąga? Że
powinien to być hit, gdyby nie fakt, że nie posiada „tego
czegoś”? Niestety spotkało mnie to podczas czytania reportażu
Emmy Larkin.
Maj 2008 rok. W wybrzeża Birmy uderza
cyklon, który zabija prawie sto pięćdziesiąt tysięcy osób.
Organizacje charytatywne szykują kontenery z pomocą humanitarną,
ratownicy sprawdzają sprzęt, a wojska państw ościennych gotowe są
do prowadzenia akcji ratunkowej. Jednakże rządząca Birmą junta
wojskowa nie dość że odmawia wszelkiej pomocy, to jeszcze sama nie
prowadzi żadnych działań, co skazuję na śmierć kolejne tysiące
bezbronnych ludzi. Piszącej pod pseudonimem Emmie Larkin udaję się
uzyskać wizę turystyczną i udokumentować tą ogromną tragedię.
Historia kataklizmu jest niejako
punktem wyjścia do opowieści o reżimie panującym w Birmie. Mimo
iż teoretycznie jest to junta wojskowa, to jej struktura przypomina
starożytne, absolutne monarchie. Całość władzy i co za tym idzie
państwa przypada samodzierżawnemu władcy. Rządząca Mjanmą(gdyż
taka jest oficjalna nazwa państwa) dynastia jak w soczewce skupia
wszelkie wady minionych ustrojów – wiarę w magię, intrygi i
pałacowe zamachy czy kompletną kontrolę życia poddanych.
Autorka pokazuje chory system, który
przedkłada wizerunek nad życie obywateli. Totalitarna Birma, żeby
tylko zachować pozory siły jest w stanie skazywać obywateli na
śmierć i życie w nędzy. Ustrój taki generuje też tysiące
absurdów – jak przenoszenie stolicy z dnia na dzień, czy
tymczasowe odnawianie ulicy, którą będzie podążał wódz.
Na szczęście, o czym informuje nas
postscriptum od wydawcy, Mjanma weszła na drogę przemian
demokratycznych. Odbudowa po latach zaniedbań będzie jednak
długotrwała.
Bardzo doceniam wartość dokumentalną
tejże książki, ciekawy temat i brawurową wręcz analizę
totalitaryzmu. Jednakże od pierwszej do ostatniej strony czegoś mi
brakowało. Całość jest napisana, suchym sprawozdawczym językiem.
Owszem, sprawdza się on we wszelkiego rodzaju kronikach i
dziennikach, jednakże jego wartość reporterska jest mocno
dyskusyjna. Co więcej, powoduje to że książka nie wzbudza żadnych
emocji – nawet opis tragicznej katastrofy, czy prześladowań
politycznych!
Kolejną wadą jest konstrukcja książki
– jest ona podzielona na trzy części, każda po trzy rozdziały(w
tekście wielokrotnie podkreślano rolę numerologii w kulturze
birmańskiej – szczególne miejsce zajmuje w niej cyfra dziewięć).
Jednakże autorka swobodnie żongluje tematami w obrębie jednego
rozdziału co wprowadza chaos i utrudnia czytanie. Wątki dotyczące
katastrofy znajdują się w części pierwszej i trzeciej, co tworzy
swoistą pętle.
Podsumowując reportaż Emmy Larkin nie
jest złą książką. Praca reporterska oraz solidne opracowanie
źródeł wprawia w podziw. Z drugiej strony jest to tylko(i aż)
kronika wypadków w Birmie w XXI wieku. Nie kupuje takiej formy, stąd
stosunkowo niska ocena.
*w tym wypadku użycie angielskiego
odpowiednika jest najbardziej właściwe. Polski odpowiednik
„niewiedza jest błogosławieństwem” nie ma tego ostrego
brzmienia orwellowskiego oryginału.
Moja ocena: 6/10
Cytat książki: „Próbując
zrozumieć birmańską juntę, musiałam poświęcić sporo uwagi
tutejszym przesądom. Kiedy ugodzono w rodzinę Ne Wina, aresztowano
także jego astrologa. Wraz z upadkiem Khin Nyunta uwięziony został
również jego najważniejszy wróżbita Bodaw Than Hla.”
Źródło okładki
Źródło okładki