sobota, 21 września 2013

Lem wielkim pisarzem był! - "Kongres"

Stanisław Lem to chyba jedyny polski twórca, który ma szczęście do adaptacji filmowych swoich dzieł. Nie dość, że chętnie sięgają po nie zagraniczni twórcy, to niejednokrotnie przekuwają oni poczytne książki science-fiction w prawdziwe perełki. Najlepszym przykładem jest tutaj "Solaris" w reżyserii Andrieja Tarkowskiego(ta hamerykańska, z Georgem Clooney'em była ładna... i w zasadzie to wszystko). Stary, jeszcze radziecki film, można obok "Stalkera"(tegoż samego twórcy) stawiać jako niemal wzorzec z Sevres w kategorii kina fantastycznego. Czy Ari Folman podołał legendzie? No cóż, nie będę budował napięcia - tak, izraelski reżyser(który podobno jest znawcą polskiej literatury i biegle mówi w języku Reja) stworzył obraz świetny. 

Główna bohaterka Robin Wright(grana przez... Robin Wright) to powoli dogasająca gwiazda filmowa. Zresztą określenie "gwiazda" to delikatne nadużycie. Raczej sezonowa aktorka, która na skutek złych decyzji nigdy nie rozwinęła do końca swojego talentu. Mieszka na uboczu wielkiego świata, opiekując się coraz gorzej chorym synem. Stanie ona jednak przed szansą - nowa technologia filmowa może dać jej wieczną sławę i olbrzymie pieniądze. Jednak czy dalej zostanie sobą? 

Tytułowy Kongres pojawi się w drugiej(w pełni animowanej!) części filmu. Jest to jednak dosyć swobodna wariacja na temat opowiadania Lema. Nie spotkacie Ijona Tichego(chociaż... zwracajcie uwagę na postaci w tle ;-) ). Ari Folman zmienił trochę rozłożenie akcentów. Mniej tutaj socjologii, czy krytyki społeczeństwa(uspokajam jednak - pojawi się ona! I to w dawce większej niż homeopatyczna), więcej za to intymności i psychologii. Kariera "filmowej" Wright, w porównaniu z Wright "realną" wydaję się całkiem podobna. Mierzy się ona z odchodzącą młodością i urodą, tak niezbędną w wykonywanym zawodzie. Problem starzenia się i godzenia z tym procesem jest jednym z głównych motywów napędowych filmu. Został on wykonany ze smakiem, bez zbędnego moralizatorstwa. 

Im dalej w las tym tematów coraz więcej. Mam wrażenie, że trochę zaszkodziło to filmowi. Nie zrozumcie mnie źle - podejmowanie wielu różnych kwestii generalnie jest zaletą. W książce jednak jest to o tyle wygodniejsze, że możemy sobie sami narzucać tempo i zwolnić(a nawet całkiem się zatrzymać!) jeżeli zostaniemy zalani zbyt dużą ilością bodźców. Oglądając film(zwłaszcza w kinie) jesteśmy skazani na tempo i rytm wyznaczony przez twórcę. Mimo, że dzieło jest dosyć długie(trochę ponad dwie godziny) to i tak dominuje uczucie przytłoczenia. Zdecydowanie, nie jest to obraz na raz. Myślę, że będzie się dało odkryć w nim kolejne treści przy drugim, trzecim, a nawet piątym podejściu. 

No dobra, ale czym autor się dokładnie zajmuje? Mamy tutaj antyutopie rodem z "Matrixa" czy "Nowego wspaniałego świata". Mam wizję przyszłości w której technologia dominuje nad całą resztą. Gdzieś obok przewija się wątek problemów w komunikacji rodem z "Solaris". Autor zadaje również pytania dotyczące istoty sztuki, estetyki, psychologii czy szczęścia. Panie Reżyserze! Z tego można złożyć przynajmniej dziesięć, nie mniej intensywnych, filmów!

Wrażenie robi również lista aluzji i odwołań. Twórcy fundują nam tutaj miks kultury "wysokiej" i popkultury. Mamy więc Freuda, Junga, a obok - Michaela Jacksona. Odwołania do malarstwa pojawiają się tuż po topornych dowcipach politycznych. Ari Folman czerpie też pełnymi garściami z klasyków kina. Będzie więc autorska interpretacja sceny z bombą z "Dr Strangelove" Cubricka, "Vanilla sky", "Ścieżki chwały", "Blade runner" czy wspomniany wcześniej "Matrix"

Żeby to wyłapać(a także nie zgubić się w meandrach dosyć skomplikowanej fabuły) należy przez cały czas zachowywać (rewolucyjną) czujność. Bez tego może nam umknąć wiele naprawdę istotnych informacji. Nie mówiąc już o tym, że w drugiej, mocno psychodelicznej, części filmu będzie mieli problem z rozróżnieniem rzeczywistości od halucynacji.

"Kongres" zbiera naprawdę rozbieżne oceny w internecie. Począwszy od peanów, a kończąc na miażdżącej krytyce. Osobiście uważam, że jest to film bardzo dobry, ale tylko momentami wybitny. Niestety, jestem prawie pewien, że przy ilości odniesień do aktualnej sytuacji społecznej, kulturalnej i politycznej nie przetrwa on próby czasu. Mimo to będę uważał, że naprawdę warto dać mu szansę. Chociażby po to, żeby wyrobić sobie zdanie na jego temat. 

Czas na ostateczne potwierdzenie tezy, którą postawiłem w tytule. "Kongres" Ariego Folmana to najwyższa forma hołdu, który jeden artysta może złożyć drugiemu. Adaptacja, nawet najlepsza, jest zwykle dosyć odtwórcza. To wariacja na temat dzieła pokazuje, że zawarte w nim idee są żywe. I pobudzają następne pokolenie twórców. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chcesz zostawić komentarz? Super, dziękuję! Pamiętaj jednak o netykiecie :-).