Upalne popołudnie, koniec lat dziewięćdziesiątych - a dokładnie czerwiec roku 1997. To jest już przedostatnia kolejka I ligi, o mistrzostwo walczą dwie drużyny. Ówczesne media nazwały to pojedynkiem na szczycie - dwóch pretendentów do tytułu zmierzy się w decydującym o losach całego sezonu spotkaniu. Warszawska Legia podejmuje łódzki Widzew pod wodzą(znanego chyba wszystkim) Franciszka Smudy. Piłkarze ze Stolicy grają o pełną pulę, tylko zwycięstwo jest w stanie dać im upragnione mistrzostwo. Mecz układał się po myśli Warszawiaków, którzy do 88 minuty wygrywali 2:0. I wtedy wydarzyła się katastrofa... Pięknym strzałem Sławomir Majak pokonuje bramkarza gospodarzy Grzegorza Szamotulskiego. To był dopiero początek nieszczęścia. Zaraz po nim Gęsior wyrównuje, a Michalczuk dobija legionistów. Widzew Łódź dokonał sztuki wręcz niebywałej - udało mu się wygrać mistrzostwo Polski w niecałe pięć minut. Rzadko w światowym futbolu zdarzają się takie sytuacje: przegrywająca wysoko drużyna, odwraca losy spotkania, strzela trzy bramki w kilka minut i wraca na szczyt. A ja pamiętam to jakby całość wydarzyła się wczoraj - siedząc przed telewizorem w mojej dziecięcej koszulce Legii(oczywiście z numerem 10 i nazwiskiem piłkarskiego półboga, Marcina Mięciela), łykając gorzkie łzy porażki zrozumiałem, że życie nie jest sprawiedliwe.
O tym wyjątkowym spotkaniu nie przeczytacie w książce Marka Wawrzynoskiego. Broń Boże nie zarzucam autorowi wybiórczego traktowania historii! Skupił się on tylko na wycinku klubowych dziejów Widzewa - swoją narrację rozpoczyna w roku 1969, a kończy pod koniec lat osiemdziesiątych. Muszę przyznać, że wybór ten jest bardzo odważny. Z jednej strony są to lata kiedy w łódzkim klubie grali zawodnicy pokroju Bońka, Smolarka czy Żmudy, z drugiej zaś nie wspomina o świetnym okresie w historii łódzkiej piłki nożnej, który przypadał na drugą połowę lat dziewięćdziesiątych. Młodsi czytelnicy(w tym także ja!) doskonale pamiętają boje Widzewa w Lidze Mistrzów. W końcu był to ostatni reprezentant Polski w tych elitarnych rozgrywkach...*
Autor nie bazuje tylko na opublikowanych dokumentach, wspomnieniach czy książkach. Nie, od pierwszej do ostatniej strony widać tytaniczną pracę Marka Wawrzynoskiego. Sam w wywiadach twierdził, że w poszukiwaniu swoich bohaterów kilka razy objechał całą Polskę, spędził trzy lata w archiwach i próbował odtworzyć każde zdanie, które zostało wtedy wypowiedziane. I to widać - każdy najmniejszy detal jest wycyzelowany i ma znaczenie. W dobach pisania na czas takie podejście szczerze mi imponuje.
Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby że jest to pozycja li tylko historyczna. Autor co i rusz wplata barwne anegdoty(większość z nich jest naprawdę przezabawna), formułuje własne oceny czy opisuje dzisiejsze losy znanych piłkarzy. Niestety nie wszyscy skończyli tak dobrze jak jedna z największych gwiazd polskiej piłki nożnej - Zbigniew Boniek. Emerytury futbolistów naszpikowane są uzależnianiami, alkoholem i problemami finansowymi. Że to dziedzictwo Polski Ludowej bo wtedy zawodowcy nie dbali o siebie i imprezowali? No cóż, polecam zapoznać się z losami Igora Sypniewskiego czy ostatnio głośną sprawą Radosława Kałużnego(41 występów w kadrze narodowej).
Duży dysonans wywołał u mnie podtytuł pozycji. Mógłbym godzinami dyskutować dlaczego uważam, że nazwanie tamtego Widzewa "polską drużyną wszech czasów" to nadużycie. Osobiście do tytułu tego mianowałbym Legię Deyny, ewentualnie Górnika Lubańskiego.Marek Wawrzynowski próbuję co prawda bronić swojego zdania, ja jednak jego tłumaczenia nie kupuję. I dobrze, bo zarówno moim jak i autora zbójeckim prawem jest niezgadzanie się ze sobą!
Bardzo podoba mi się język autora. Odciął się on od dziennikarstwa gazetowego i napisał książkę językiem literackim. Co więcej, ładnie stylizuje zdania, używa dużej ilości archaizmów - dzięki temu miałem wrażenie, że czytam tekst, który powstawał latach osiemdziesiątych. Nie można też Markowi Wawrzynowskiemu odmówić niebywałej lekkości i talentu do całkiem zgrabnej zabawy słowem.
"Wielki Widzew" jest książką bardzo dobrą. Niestety, spodoba się on głównie fanom kopanej. Nie jest to uniwersalna historia tak jak "Spalony" Andrzeja Iwana, ale i nie tego od niej oczekiwałem. Monografie klubowe zawsze będą trafiały do pewnej, bardzo hermetycznej grupy odbiorców. Cieszy mnie jednak fakt, że autor starał się żeby była czymś więcej niż tylko zapisem wyników czy rotacji trenersko-zawodniczych. I to mu wychodzi nadspodziewanie dobrze.
*Dzisiaj(a właściwie za tydzień) to może ulec zmianie. O 20.40 warszawska Legia gra w Bukareszcie ze Steauą. Jest to ostatnia runda eliminacji, więc jeżeli piłkarze ze Stolicy ugrają w dwumeczu korzystny rezultat, to jesienią zobaczymy ich w fazie grupowej Ligii Mistrzów. Transmisja jest na TVP1, polecam serdecznie!
Moja ocena: 8,5/10
Cytat książki: [o Zbigniewie Bońku - przypis własny]"19-letni postawny chłopak o ostrych rysach i świdrującym spojrzeniu, od momentu kiedy pierwszy raz wszedł do klubu, zachowywał się jak u siebie. Jakby był tu od lat. Koledzy nadali mu pseudonim Murzyn. Wymyślił to Chodakowski, który stwierdził, że będzie odmianą dla "Rudego". Tłumaczył, że nie wiadomo dlaczego, ale "Rudy" od razu skojarzył mu się ze słowem "chuj", podobnie zresztą jak później kibicom na wielu polskich stadionach."
Źródło okładki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Chcesz zostawić komentarz? Super, dziękuję! Pamiętaj jednak o netykiecie :-).