niedziela, 21 lipca 2013

Kuracja na kolonializm? - "Monganga znaczy lekarz" Wiesław Nasiłowski[Zza żelaznej kurtyny]



Rok 1968 to data istotna w historii Polski i świata. Rozpoczynają się protesty marcowe, Układ Warszawski kończy praską wiosnę, trwa rewolucja seksualna, a w finale mistrzostw świata w piłce nożnej w Rzymie Włochy pokonują Jugosławię 2:0. W tym samym czasie premierę ma książka "Monganga znaczy lekarz" Wiesława Nasiłowskiego. No cóż, to ostatnie wydarzenie nie odbiło się echem w historii literatury. 



Seria "Naokoło świata" wydawnictwa Iskry była kamieniem milowym w dziejach polskiego reportażu i literatury podróżniczej. Wyszły w niej takie klasyki jak "Zdobycie Bieguna Południowego" Amundsena, "Wyprawa Kon-Tiki" Heyerdhala, czy utwory Wańkowicza, Budrewicza i Centkiewiczów(kto nie czytał ich książek w podstawówce, ten dużo stracił!). Co więcej, wielu ówczesnych podróżników miało szansę na debiut literacki na łamach wydawnictwa. Tak było również w przypadku Wiesława Nasiłowskiego. Niestety, jego pozycję ciężko stawiać z wymienionymi wyżej klasykami. 

Autor, jako lekarz na misji ONZ, spędził blisko trzy lata w Kongu. Odwiedził w tym czasie przeróżne miejsca - od ówczesnej stolicy państwa Leopoldville aż po wioski których ciężko jest szukać nawet na bardzo dokładnych mapach. Podczas podróży prowadził on dziennik, który stanowi treść książki. Forma ta owszem sprawdza się przy wielkich i małych wyprawach, jednakże jej wartość w tym przypadku jest mocno dyskusyjna. Jest to najzwyklejszy(i momentami) nudny zapis pracy doktora w tropikach. Dużo tu terminologii, którą jest zrozumiałą tylko dla adeptów medycyny. Dla nich pozycja ta może być ciekawa, zwłaszcza jeżeli zainteresowani są historią swej dziedziny. 

Niestety, czytelnik który sięgnie po tą książkę musi się nastawić na trzysta stron wszechobecnej NUDY. Oczywiście bywają również ciekawe anegdoty, jednakże można je policzyć na palcach jednej ręki. Przez większość czasu dominują historię dotyczące życia codziennego, zdobywania pożywienia czy leczenia miejscowych. Żeby było jeszcze gorzej nie towarzyszą temu pogłębione opisy życia miejscowych, ich wierzeń czy przekonań. 

Autor żył w ciekawych czasach, co wbrew chińskiemu przysłowiu wnosi dużą "wartość dodaną" do książki. Jego pobyt w Afryce przypadał na początek lat '60. Była to epoka dekolonizacji i pierwsze lata niepodległości Konga(szerzej o belgijskim panowaniu w Kongu przeczytacie w tej recenzji). Mógł on na własne oczy obserwować krzepnięcie miejscowych struktur władzy czy pierwsze, nieporadne próby budowania społeczeństwa obywatelskiego. 

Ciekawy jest stosunek pisarza do spotykanych ludzi. Czarnoskórych mieszkańców Konga traktuje nieco protekcjonalnie, często dziwiąc się ich obyczajom. Z kolei Europejczycy często jawią się jako kolonizatorzy owładnięci żądzą zysku. Takie, prawdopodobnie nieświadome, generalizacje mocno upraszczają sprawę i narzucają czarno-biały obraz świata(przykład w cytacie poniżej). Nie podobało mi się to.

Oj, nawet nie wiecie, jak bardzo wymęczyła mnie ta lektura. Wielokrotnie nachodziły mnie momenty zwątpienia, kiedy chciałem cisnąć książkę w kąt. Mimo wszystko, nie powiem że czas poświęcony na jej czytanie był stracony. Pojawiło się kilka ciekawostek, autor posługiwał się całkiem przyjemnym językiem a całość miała swój specyficzny urok. Wady jednak przysłoniły w tym wypadku zalety, stąd taka a nie inna ocena. 

Ps. Autor kilka razy podkreślał, że zaniedbane szpitale na naprawdę głębokiej, kongijskiej prowincji posiadają nieraz lepszy sprzęt niż te zlokalizowane w Polsce. Ot, taka przerażająca ciekawostka.

Moja ocena: 5/10

Cytat książki: "Ten ksiądz jest germańskimi człowiekiem. Oni chyba nie mają duszy. Oni są nakręcanymi straszliwymi zabawkami do strzelania..."